Sam bieg, jak to długi bieg 80 kilometrowy. Z założenia nie łatwy. Dodatkowo we znaki dał się upał. I chociaż każdego roku wydaje się, że w temacie upału gorzej być nie może, otóż MOŻE! Trasa, chociaż taka sama, jak w dwóch poprzednich latach, spowodowała, że znakomita część par nie dobiegła zupełnie do mety lub dobiegła po zdefiniowanym przez organizatorów limicie. W tym kontekście rezultaty naszych debiutanckich par wyglądają naprawdę bardzo dobrze. Biegnąc w tym upale i obserwując szybko uciekający czas, zastanawiałem się, jak to było możliwe w ubiegłym roku zejść poniżej 12 godzin na identycznej trasie.
Kryzysy na tak długiej trasie - rzecz oczywista. Marta złapała go pierwsza. Moje próby motywacji skończyły się głośnym okrzykiem "Przestań mówić!!!" z uniesionymi w górę, niczym ksiądz w trakcie sprawowania ofiary, rękoma. Po tym już, przez kolejne 20 km wiedziałem gdzie moje miejsce jest. Kolejny kryzys spotkał mnie, zdecydowanie po zjedzeniu 2 kg jogurtu doprawionego bananami i owsianką na śniadanie o 2:00 w nocy. Mimo wszystko, i to o dziwo bez większych awantur rodzinnych, dotarliśmy do 50 km na przepak w Smereku. Tam w Martę wstąpił demon i ja już nic więcej do powiedzenia nie miałem. Zaczęła wyprzedzać wszystkich, których wypatrzyła na horyzoncie. Pary damskie, pary męskie, pary mieszane, bez znaczenia. Do przodu, do mety! 14h 48min i 221 miejsce na 677 par (nie rozróżniając, czy były to pary męskie, czy damskie), 41 miejsce w MIXie. Ze wszystkich 677 par tylko 414 zmieściło się w limicie czasu. Niech o mocy żony mojej świadczy fakt, że od Smereka do mety wyprzedziła 122 pary (244 osoby)! Była moc!!!
Gratki też dla debiutantów Leszek and Ricardo - 137 miejsce i czas poniżej 13h 53min to rewelacyjny rezultat !
Narażę się Leszkowi, jeżeli powiem, że dwa ostatni podbiegi (podejścia) były własnie na miarę Rzeźnika. Przyznam, że nie pamiętam ich takich strasznych z roku poprzedniego. Dywagacje związane z przyczynami tak niskiego mieszczenia się w limitach też bym pominął. Bieg wymagający, gorąco było. Nazwa adekwatna! Tyle :)
Tradycyjnie też, w celu skompletowania wypadu, następnego dnia wspięliśmy się na najwyższy szczyt masywu Tarnicę. Po zejściu z niego nic już nie było takie same, łącznie z naszymi nogami :)